napsioczyłem, to moje.
Stoję w korku. Wyciągam szyję na prawo i na lewo, żeby dojrzeć źródło spowolnienia. W końcu widzę: aha, wypadek – jeden wjechał w drugiego. Splunąłbym ze złości, gdyby nie fakt, że zaraz musiałbym to wytrzeć z deski rozdzielczej. Nie ma we mnie litości i współczucia dla tych nieboraków rozkraczonych na jezdni. Jest złośliwe pytanie, jak dzwon: dlaczego nie mają żadnego szacunku dla pozostałych kierowców, którzy z ich winy… itd.
Kierowca metra hamuje, przyspiesza, znów hamuje i przyspiesza – wszystko to z jakimś idiotycznym szarpaniem. No ludzie! Ja swój samochód mogę prowadzić (i na ogół prowadzę) tak, jakbym był szoferem premiera, a on – zawodowiec – wiezie ludzi jak kartofle?! I to ilu ludzi? Cały pociąg. Znów gotów byłbym splunąć z pogardą, gdyby był tu w wagonie kawałek trawnika.
I wiele innych takich sytuacji sprawia, że budzi się we mnie jakiś dziki gniew, w moim mniemaniu najświętszy i najsłuszniejszy, i… zupełnie nic mi to nie daje. Dalej czuję się frajerem, kołkiem, kartoflem. Te szumne słowa „nie osądzać”, „przebaczać” jakoś zupełnie mi tu nie pasują. Przebaczać można, jak mnie ktoś zdradzi, tyłek obrobi albo co… Ale dlaczego jakiejś pannie, która zamknęła sklepik dwie godziny wcześniej, czym zmarnowała mój czas? Ano… Chyba dlatego, że nigdy nie przewidzę, co spotka mnie za zakrętem. Może właśnie będę miał okazję powiedzieć komuś dobre słowo? Może to zmieni jego dzień, a więc kawałeczek życia? To już bardzo dużo. Może to będzie właśnie ON – winowajca?