Spotkanie trwało może trzy, może pięć minut. Spotkanie w pół drogi. Nawet nie w kinie czy gdzieś na kawie, nawet nie… Tylko na przystanku. I nie był to przystanek, na który chciałoby się wracać lub tam przesiadywać, otoczony murkiem z bluszczem albo krzakiem róży. Nie, duża, podmiejska ulica, , stara wiatka z pogiętej blachy i szkła, które ktoś już dziesięć razy wysprejował, a ktoś zmył. I nie była to wiosna. A jeśli była, to wczesna, pochmurna i zimna. Tak, przede wszystkim zimna. Taka, w którą nie chce się spacerować, a najwyżej rozmawiać na czacie. Bo kiedyś modne były czaty.
– A jakie masz oceny? – Zapytała dziewczyna, zmieniając temat.
– No… czwórki, piątki… – Odpowiedział. I dodał: – A jakie to ma znaczenie?
– Nie, w sumie… – Zawahała się, patrząc gdzieś w dal, w przecznicę. Spojrzała znów w jego oczy: – A lubisz czytać?
– Lubię, chociaż…
– Co?
– Znowu tak dużo nie czytam, może książkę w miesiącu. A ty?
– Ja… Chyba pójdę już. Może się kiedyś jeszcze spotkamy.
– Może tak… – Patrzył, jak wsiada do autobusu. Zaczęli oddalać się o te swoje pół drogi. A może pół bajki.