Jak to dzieci, przyjmowały to dziwactwo jako coś, co może się zdarzyć. Dla dzieci mało rzeczy jest naprawdę dziwnych. Ale mimo wszystko wydaje mi się, że trochę ich to irytowało. Nic dziwnego, nikt chyba nie lubi, kiedy się do niego mówi: e, koleś, człowieku, kobieto! Sam fakt, że ktoś nie zna mojego imienia, a zwraca się do mnie – to sprawia wrażenie, że jestem traktowany bardziej jak przedmiot, niż osoba. Nawet wbrew intencji tego, kto do mnie mówi.
Albo „dziecko”! O, „dziecko” pamiętam dobrze z czasu, gdy byłem małym dzieckiem. „Dziecko” słyszałem tylko wtedy, gdy ktoś chciał mnie opierniczyć lub w najlepszym razie zwrócić uwagę. W każdym razie nic przyjemnego. Dlatego to bezimienne wezwanie „dziecko” naturalnie skojarzyłem sobie z czymś negatywnym. Nie lubiłem tego. I mogłoby się zdawać, że nie mam podstaw, bo przecież „dzieckiem” rzeczywiście jestem. Ton głosu i cel wypowiedzi miały wielkie znaczenie.
Przypomina mi się scena z krzewem, który płonął, ale się nie spalał. Oczywiście Mojżesz i Bóg. Bóg zwraca się do człowieka: Mojżeszu, Mojżeszu. Ktoś powiedział, że gdy Bóg zwraca się po imieniu, i jeszcze wypowiada to imię dwa razy, jest to znakiem bardzo osobistego podejścia. Intencji, by zbliżyć się, rozmawiać, na ile to możliwe, bezpośrednio. Przypadek Mojżesza nie jest jedynym – można w Biblii znaleźć wiele innych, np.
Zawołał [prorok] Habakuk: Danielu, Danielu! Weź posiłek, który ci Bóg przysyła. (Dan 14:37)
Przybył Pan i stanąwszy zawołał jak poprzednim razem: Samuelu, Samuelu! (1 Sam 3:10a)
Ciekawe tylko: Bogu chyba jednak nie zdarzają się takie senne koszmary, że nie może sobie przypomnieć mojego imienia i musi mnie wołać: człowieku! Człowieku! Nie, na pewno nie. Bóg przecież nie sypia, bo też się nie męczy – to po pierwsze. A po drugie, On przecież woła mnie po imieniu, osobiście. Jest bliski, najbliższy.