— A dokąd idziesz, Jasiu, odrobiłeś lekcje?
— Odrobiłem.
Odrobiłem. Wspaniałe słowo. Odrobiłem zaległości. Odrobiłem straty. Odrobiłem bieżące sprawy. Odpracowałem. Nadgoniłem. Wyczyściłem. Wcześnie, od razu. Zrobiłem to, co w tamtym momencie należało zrobić. Ale teraz jest już nowy moment i robię to, co uważam za dobre, fajne, pożyteczne, potrzebne, miłe, zabawne… Jakkolwiek. Nic nie tracę. Mam na to czas. Jestem wolny. Jestem zadowolony. Jestem sobą.
Myślę sobie, myślę. Ja mam jakieś rozdwojenie emocji. Niby to wszystko gra, a z tyłu głowy wciąż czegoś żałuję, rachuję zyski i straty, oceniam swoje postępowanie, decyduję, co zaraz, rozważam stracone szansy itd. itp. Ciągle próbuję dogonić coś, co mi umknęło, bo straciłem te parę minut na coś. I teraz nawet jak zrobię na piątkę, to będzie na tróję. Bo za późno. Bo za wcześnie (tyle innych potrzeb czeka). Bo już się nie chce. Bo jeszcze nie…
O, nie. Dzisiaj będzie inaczej. Wszedłem do pokoju. Włączyłem komputer i rozebrałem się (rutynowa kolejność). Siadam. Excel. Wykazy, rozliczenia i bilanse. Matma, polski, geografia. Za oknem słońce. W kalendarzu cała lista do zrobienia. Nie zdążę dziś wszystkiego. Ale odrabiam. Godzina za godziną przechodzą mi kolejne szanse na coś. Nie widzę ich, nie widzę i widzieć nie chcę. Swoje odrabiam. Aż do końca. Aż wyjdę i przez Wolę, Ochotę i Włochy przebiję się do domu. I będę odrabiać, co trzeba, kogo tam będę miał ochotę i okazję. Odrabiać żonę, odrabiać dzieci. I siebie też będę odrabiać. Wcześnie, od razu. Moje wszystkie lekcje.