Zazwyczaj uczy się czegoś odwrotnego: pomyśl, zanim coś powiesz albo zrobisz. Słusznie! Chociaż czasem lepiej za dużo nie myśleć. Jedną z takich sytuacji opisuje Jezus.
To może się kojarzyć z zagrożeniem życia, kiedy trzeba wskazać drogę ucieczki, ratować dziecko z ognia, udzielić pierwszej pomocy rannym w wypadku, stanąć w obronie np. dziewczyny zaczepianej przez oprycha na ulicy itp. Wtedy nie zastanawiam się: czy ta osoba coś dla mnie znaczy? Czy jest mi dostatecznie bliska? Czy raczej zupełnie obca i nie opłaca się?
Lecz pewien Samarytanin, będąc w podróży, zbliżył się do niego [obrabowanego, na pół umarłego]. A gdy go zobaczył, ulitował się nad nim. (Łuk. 10:33, PUBG)
Przypowieść o „miłosiernym Samarytaninie” tego właśnie dotyczy. Ale nie tylko tego. Mamy tu pobitego do nieprzytomności człowieka. Wydawałoby się to oczywiste: należy pomóc. A jednak nie każdy czuje się w obowiązku… Czy ja bym się czuł? Chyba tak. Ale jeszcze mnie nic takiego nie spotkało, więc nie wiem.
Skoro w tak jaskrawych wyborach nie zawsze umiem podjąć właściwą decyzję, to co z resztą? „Kochaj bliźniego jak siebie samego” – nie ogranicza się do przypadków skrajnych. Właściwie są one wielką rzadkością. Co więcej, jeśli ktoś nie praktykuje „małej dobroci”, to też nie zda egzaminu w sytuacji kryzysowej. („Kto jest wierny w małym, i w wielkim jest wierny” Łuk. 16:10).
Krótko mówiąc, żeby mieć udane życie, zwane też życiem wiecznym, dobrze jest czasem najpierw coś (dobrego) zrobić, a potem myśleć. Czasem mały gest znaczy wiele. Ale i tego małego gestu nie będzie, kiedy zacznę się wprzódy zastanawiać, usprawiedliwiać; że obcy, że nie dość bliski, że krzywo patrzył, że i tak se jakoś poradzi, że przesadzam, że ktoś inny pomoże, że się wygłupię, że tamto, owamto…