Wpadłem do ministerstwa piętnaście minut przed zamknięciem. No, właściwie dwadzieścia. Ale przede mną jakiś facet był. Zanim ja złożyłem papiery, to już była szesnasta. A o szesnastej piętnaście się zamyka to biuro.
A ten facet przede mną, nieborak, nie miał kopii dla siebie. Kopia ważna rzecz, bo na kopii pani przystawia pieczątkę z datą wpływu – potwierdzenie, że przyjęli.
– A można by tutaj u Państwa takie szybkie ksero zrobić? – Facet robi potulną minę.
– No, proszę Pana, Państwo tacy nieprzygotowani przychodzą! I jeszcze tak późno. O, proszę popatrzeć! – Podrzuca ręką stosy papierów zostawionych przez petentów. – Jak na Państwa patrzę, to mi się płakać chce.
Ja słucham i myślę: „oho, no to ładnie, aż strach podchodzić”. No ale podchodzę. Kładę papiery, wyjaśniam: to do tego, to do tego.
– A to? – Pani rzuca okiem na książkę, którą po prostu odłożyłem na bok.
– A to… sobie czytam. – Wyjaśniam lakonicznie. Właściwie już przeczytałem, ale niosę ze sobą, bo nie mam dziś torby. „Skandal miłosierdzia” – taki tytuł. Wyraźnie dużymi literami na okładce. Podoba mi się. Tylko kilka typowo katolickich zdań Bpa Rysia bym wyrzucił lub poprawił, a poza tym w dechę! Miłosierdzie – świetny temat i podejście do życia.
– Aha… – Mruczy pani z biura. – A to pamiętam! – Bierze do ręki jeden z moich dokumentów, a drugą ręką już chwyta po pieczątkę. – Data wpływu będzie taka jak poprzednio, bo wie Pan, zagubiło się, przepraszam, no czasem się zdarza, a jeszcze nikt do tej pory nie znalazł, jeszcze się znajdzie, ale wie Pan, proszę nam nie mieć za złe.
– Ależ oczywiście, proszę Pani, nie ma problemu, dziękuję! – Odzywam się z całą uprzejmością.
Mam nadzieję, że już jej się nie chce płakać, jak na mnie patrzy. Tak jakoś to bywa. Raz ty mi, raz ja tobie, raz on jemu, raz oni nam – to miłosierdzie. Zabawne. I ważne.