Zatrzymaliśmy się. Było nas kilku. Wysiedliśmy z auta, by rozprostować nogi.
Wszedłem do hali odlotów: duże kokpity, wielkie wentylatory, szary beton.
– A może, słuchaj, byś tak pogrzebał w tym?
– No co ty, zepsuję.
– Ha ha ha…
– Się nie śmiej, dobra… – Tak po prawdzie bardzo mnie kręciło to „centrum dowodzenia wszechświatem” – te guziki, ekrany dotykowe. A właściwie to, co będzie potem.
A potem, niestety, zaczął się koszmar. Niebo pociemniało i wypełniło się demonami. Moi kompani gdzieś się rozbiegli. Ja zresztą też próbowałem „się rozbiec”, ale… dokąd? Ziemia jałowa, ciemna. Diabły nad głową jak olbrzymie nietoperze, jak z obrazów Boscha.
Wdrapałem się na wieżę, okrytą kratą. Trochę jak na XXX piętrze Pekinu. Rozglądam się po smutnej okolicy.
– Teraz wy, mężczyźni, jesteście nam potrzebni. – Przerwał ciszę starszy, krzepki pan w długim płaszczu.
– Po co?
– Ci głupi będą walczyć.
– I się pozabijają?
– Ci mądrzy… – Zbył moje pytanie. – Ci mądrzy… – Spojrzał na mnie. – Trochę nam rozkręcą ten cyrk.
– Tak dobrowolnie? Bez sumienia?
– Za dużo, za wysoko myślisz.
Pojawiły się kobiety, półnagie, które miały coś nie tak pod sufitem. Wszystkie chciały mnie mieć. Chciały właściwie mieć ze mną dziecko. A co potem? Potem pewnie coś jeszcze. Ale to nie były one. Wyczuwałem jakąś okropną, ciemną manipulację, grubymi nićmi szytą i z rozmachem.
– Nie. Po prostu nie. – Powiedziałem twardo. Mniej do kobiet, bardziej do starego.
– Dlaczego nie?
– Te dzieci – to będą wasze dzieci.
– A nawet jeśli, to co?
– Nie.
Stary skinął na sługę, który wręczył mi zawiniątko. Odkryłem, a tam… ludzki penis odcięty z jądrami. Powinienem ze wstrętem odrzucić, ale zacząłem kontemplować obrzydliwość tej groźby i całego układu sił. W końcu się z tego otrząsnąłem i czym prędzej pozbyłem. Podniosłem oczy na starego.
– Nie zwykłem ponosić takich ofiar. Ale kim ty jesteś, do cholery, że masz czelność stawiać mi taki wybór?
Stary uśmiechnął się złośliwie i bez słowa odwrócił, odszedł w dół po schodkach w głąb wieży. Tam w komnatach było jaśniej, światło żarówek… Stałem jeszcze chwilę w mroku i chłodzie, słyszałem poświstywanie skrzydeł demonów i miłe kobiece głosy. Kobiety otoczyły mnie, chciały obejmować i mieć dla siebie. Jedna z nich nawet za mną zbiegła w dół. Znaleźliśmy się w ciepłym, cichym pokoju. Usiadłem i ona przy mnie. Po kilku chwilach złamałem się. Zatopiliśmy się w siebie powoli, długo, z ulgą i pogodzeni z losem, jednak bez namiętności.
* * *
Zobaczyłem, że w rozświetlonej komnacie wieży chodzi kaczka. Duża kaczka.
– I to ma być nasze dziecko? Ale jak? – Jakkolwiek wydawałoby się to okrutnie dziwne, wszystko na to wskazywało. Kaczka oddaliła się swoim kaczym krokiem i zniknęła za rogiem. Znów minął krótki czas i zacząłem jej szukać, jakby zaniepokojony jej losem, a zarazem pogodzony z tym, że… zrodziłem kaczkę!
Mijając kolejne pomieszczenia, odkryłem kuchnię, a tam krwawy ślad. Podążyłem za nim. Nagle… jakiś facet ubrany w biel – sługa czyszczący podłogę szmatą.
– To tobie kazał to zrobić?
– Tak. – Spojrzał na mnie oczami bez wyrazu, chociaż… było w nich trochę smutku. Odeszła mi chęć zemsty. Pobiegłem z powrotem. Z ukrytej komnaty wyszedł stary, prowadząc za rękę małą dziewczynkę. Wiedziałam, że jest moja. Moja i tamtej kobiety. I starego… – Dorzuciłem tę myśl z przerażeniem.
– A więc teraz będziesz się cieszył. – Powiedział do mnie spokojnym tonem.
– Tak?
– Że tylko kaczka, że twoja fałszywa nadzieja padła ofiarą. Ucięty łeb. Ofiara i krew – to musiało być. Ale popatrz, twoja córka – cała. Jak Izaak, he he he… – Zarechotał.
– Co jej zrobiłeś?
– Nic. Tylko podrosła.
– Diabeł! – Syknąłem wściekły.