Potem wyszedłem na szpitalne dziedzińce, już sam. Odmieniły się one w jednej chwili w dwie baszty ceglane, a może stare budynki gazowni… Teraz był to jakiś modny klub. Zaczęli się schodzić ludzie; okazało się, że to jakaś impreza LGBT. Pojawiło się też sporo chrześcijan, których znałem z widzenia.
Ktoś wziął mikrofon i powiedział: – Spójrzcie na tego tutaj, na wózku. – Tu padło nazwisko pastora. Grono ciekawych łebków wychyliło się, by dostrzec siedzącą postać. – Pół życia przeżył jak skończone bydlę i łajza, a drugie pół jako płomienny kaznodzieja oddany Jezusowi, przykładny mąż i ojciec, he he he… – Śmiał się gość z mikrofonem. Bo choć powiedział prawdę, to szczerze szydził. – I teraz… – Kontynuuje. – Jaki piękny akcent na koniec: śmierć męczeńska! – W tej chwili spostrzegłem, że ściany klubu, nawet podłoga i podwórko na zewnątrz ociekają benzyną. Ktoś zatrzasnął i zaryglował drzwi. Usłyszałem trzask zapałki…
Przyszła mi do głowy błyskawiczna myśl z góry:
— Śpiewaj!
— Co?
— Coś znanego! – Słyszę. Gorączkowo zacząłem szukać w głowie pieśni, którą znaliby wszyscy. W którą uderzyliby w jeden ton, mocno jak głos dzwonu. Zaintonowałem stary hymn Taize:
„Pan jest mocą swojego ludu, pieśnią moją jest Pan! Moja tarcza i moja moc, On jest mym Bogiem, nie jestem sam, w Nim moja siła, nie jestem sam”.
No to ładna impreza… Panika, jeśli rodziła się w tłumie, ustąpiła miejsca chwale. W cudowny sposób wszyscy zaczęli wychodzić szeroką kolumną, żwirową drogą. Nie wiem, którędy udało się uciec, może przez zwalony mur. Dziwne. Wyszliśmy bez oparzeń, wielu śpiewało nadal, w kółko te same słowa – z przekonaniem i z mocą.
Obudziłem się z myślą: oho, szykuje się jakiś nowy początek, jakieś poświęcenie, przełom. Ale zaszczyt oglądania tego będą mieć tylko ci, którzy poszli. Bo tak chcieli, bo mieli w tym radość. Koszt okaże się duży, ale… efekt – czyż nie jest bezcenny?