Pamiętam, jak spotkaliśmy się w gronie znajomych z klasy gimnazjalnej. Były tam dwie moje dawne sympatie, patrzyłem na nie jak na dowody mej nieudolności i, w różnym stopniu, ofiary mego
Inna sprawa, że może wcale nie miałem szans. Nie dlatego, żebym
był za mało inteligentny, zabawny, silny, szarmancki i dobrze ubrany (chociaż to pewnie też – skromność i uczciwość nakazuje mi to przyznać). Ale może też dlatego, że i dziewczyny nie bardzo wtedy wiedziały, czego chcą. Pamiętam, jak Jo. sama, z rozbrajającą szczerością przyznała, że w tamtym czasie była… głupia (sądząc po tym, co jej imponowało).
No ale cóż poradzić: i ja nie byłem zbyt mądry – imponowało mi to, co podpowiadał nawet nie rozum, tylko serce, a serce – to, co oczy. „Kochliwy jesteś” – powiedziała mi kiedyś jedna dziewczyna podczas jednej z moich długich rozmów internetowych. Po pierwsze, nie wiedziałem, czy to brać za komplement, czy przytyk. Po drugie, po prostu zdziwiłem się; przecież wymieniłem jej tylko dziesięć imion, które niegdyś sobie wzdychałem. – To niedużo. – Myślałem. Ale się nie kłóciłem. Może i tak, może miała rację.
Potem doszedłem do wniosku, że miarą dojrzałości jest to, czy bardziej myślisz o innych, czy o sobie. Potem stwierdziłem, że to tylko teoria, bo w praktyce: przecież nie żenisz się z litości, w odruchu altruizmu, tylko… jesteś „czerwony jak cegła”. A potem nauczyłem się, że myślenie i dbanie o innych, uprawiane świadomie, jest źródłem radości. A nie tylko jakąś ewolucyjną ciekawostką à la męski sutek.
Ludzie już powariowali! Czytałem, że jakiś zespół naukowców-biologów bada wpływ pasożytów, bakterii przewodu pokarmowego na bezinteresowne (w domyśle: autodestrukcyjne) zachowania gospodarzy. Serio? A to już nie można sprawić komuś przyjemności dla własnej, czystej satysfakcji lub dobrej zabawy? Może nie. Może do tego trzeba dojrzeć.