Ciągle to samo

Pisałem o trudnych, przełomowych doświadczeniach – że z perspektywy lat są najważniejsze (#tenyearschallenge). To, że przetrwałem, przeżyłem i się czegoś nauczyłem. Tak, opublikowałem to i położyłem się spać.

Zrelacjonowałem jeszcze A. Bo pytała (nie to, że coś). I tak myślę: zaraz, ja w zasadzie niewiele mam takich trudnych doświadczeń. Wszystko, czego się uczę po drodze, to przychodzi w delikatny sposób. Dlaczego? Możliwości są dwie: albo jestem zbyt tchórzliwy, albo jestem chroniony w nadzwyczajny sposób przez Tatę.

– Wiesz – zwierzam się przyjaciółce (żonie) – mam wrażenie, że najważniejsze, czego się uczę w ostatnich latach, to przez bycie z wami. Bycie mężem, tatą. No, w pracy i w kościele trochę też, ale to mniej ważne.
– Czyli czego się uczysz?
– Bo ja wiem… – Uśmiecham się ironicznie z myślą, że nie mam gotowej odpowiedzi. – Może tylko doskonalę. Mam wrażenie, że wciąż robię to samo. – To co robisz?

– No… staram być miły. Tak, to w sumie ważne, wbrew pozorom. Czasami, gdy trzeba, zdecydowany. Zabiegać o ciebie. Chwalić, dużo chwalić. Kupować kwiaty bez okazji. Nie być pierwszy i najważniejszy. Nieraz ostatni. Pamiętać, doceniać, pielęgnować twoje marzenia. Nie zapominać o swoich. Nie tracić czasu. Grać i śpiewać. Pisać. Czytać. Spędzać czas z wami. Odkładać telefon. Nie denerwować się, gdy dzieci jęczą i wrzeszczą, mogę być ponad to, a jednocześnie nie obojętny i blisko…

Zawieszam się na chwilę. I właściwie jak to wszystko powiedziałem, to widzę, że właśnie… uczę się tego… ciągle. Jeśli zważyć, że w wakacje minie nam siedem lat – ten magiczny okres, w którym rozwala się większość małżeństw (o ile się rozwala) – to jestem bardzo zadowolony. I nawet nie tak bardzo z siebie, jak z łaski.