Skręciłem w boczną uliczkę. Uskoczyłem w bok, by przepuścić auto przez wąską bramę. Teraz po trelince wszedłem na teren małego zagłębia warsztatów. Woń lakieru samochodowego zakręciła mi w nosie, zaraz potem kurz, opony, smary. Fajrant: grupka mechaników siedziała na krzesłach, podnośnikach, skrzynkach i odpalali dymka.
— Dzień dobry! Ja od tego Forda – on tu zostanie do jutra, ale muszę coś z bagażnika sięgnąć. – Wytłumaczyłem się. Spojrzeli po sobie…
— Panie Andrzeju! – Krzyknął jeden. Wyjęcie papierosa z ust zdawało się być jedynym ruchem, który wykonał. Nic dziwnego, przy tym upale… Nie czekając, aż „pan Andrzej” usłyszy i wyjdzie, skierowałem się wprost do biura, gdzie rano podawałem mu dane – swoje i mojego auta. Mówiłem:
— Tylko jeszcze tu jest błąd. – Wskazałem na imię. – Jan, nie Janusz. – Myślę: powiedziałem przecież wyraźnie „Jan”. A zresztą, temu facetowi i tak wszystko jedno. W ogóle nic z tego nie wynika, czy jestem Ziółkowski, czy Wiśniewski. Nie wiem czemu, ale czułem się wręcz zażenowany, że zwracam na to uwagę. Uśmiechnął się:
— A, oczywiście, będzie Jan. – I skreślił „usz”. To było rano.
Teraz siedział i rozmawiał przez telefon. Wyszedłem, dając mu chwilę na dokończenie. Obejrzałem swojego Forda od dołu – nieczęsto mam okazję. Skrzynia biegów zapocona. To już wiem. Tragedii nie ma. Ale tłumik… Ciekawe, ile jeszcze pożyje… Blacha z niego plastrami odchodzi, jak liście sałaty. No, dosyć. Wracam do biura. Facet skończył rozmowę. Ale do mnie się nie ruszył. Przy tym upale…
— A, to pan! – Otrzeźwiał. – No, no, miał pan szczęście! – Twarz mu się rozjaśniła.
— Naprawdę? A co się okazało? – Byłem już zaciekawiony i wdzięczny wiadomo-Komu.
— Sprężarka zassała olej z turbiny. No a dziura była konkretna w tej rurce, tam by na pewno poszła wilgoć, korozja, wie pan.
— Czyli ten olej ją zakonserwował?
— No właśnie. Ma pan szczęście.
— Uff, wie pan, kamień spadł mi z serca. Było, nie było, to tysiak do przodu. – Uśmiecham się szeroko. Idziemy. Facet opuszcza podnośnik.
— Jeszcze inna rurka była do poprawienia, ale to już jutro panu pokażę. Jutro skończymy, a tę sprężarkę dziś umyłem. Wystarczy?
— Podnośnik? A, tak, już jest nisko, spokojnie sięgnę. Hulajnogę muszę synkowi naprawić, łożysko dokupić.
— Ale to drobiazg, to dziesięć złotych kosztuje.
— Osiem.
— No mówię.
— To dziękuję, do jutra!
— Do widzenia! – Pożegnał się i odwrócił na pięcie. I ja odszedłem, z hulajnogą przewieszoną przez ramię – na przystanek. „Bogu dzięki” – pomyślałem. Może naiwnie, ale nie dbam o to.