Bez słów
Jak ja dawno tego nie robiłem! Nie robiliśmy. – Westchnął w duchu Z. – To już trzeci dzień, trzeci wieczór, jak wróciłem z tej swojej zmiany, a E. myśli, że w jakimś natchnieniu tu siedzę. Jakim tam natchnieniu. Ja się otrząsnąć nie mogę… No i odezwać, kurka wodna.
Z. westchnął raz jeszcze, podniósł głowę, dotąd wspartą na dłoni, podrapał się po łysinie i wziął do ręki kielich, gdzie na dnie czerwieniła się jeszcze resztka wina.
– No, już koniec, stary – rzuciła E., siedząca naprzeciw. Ciemne wnętrze rozświetlała tylko jedna świeca. – W odpowiedzi Z. rzucił jej tylko tajemnicze spojrzenie, mogące znaczyć oburzenie (- jaki „stary”??) albo – równie dobrze – rezygnację. Albo coś jeszcze.
– No już dobrze, przecież to tak pieszczotliwie… – Uśmiechnęła się do Z. I dodała po zastanowieniu: – Wiesz, nawet mi się to trochę podoba, że tak nic nie mówisz. Przynajmniej wydaje mi się, że uważniej słuchasz. – Zachichotała. – Ale może… – E. nagle poderwała się na nogi w tempie dość zaskakującym jak na starszą panią.
Po chwili z wyraźnym zadowoleniem (z siebie) przyniosła kredę i prędko wynaleziony skądś kawałek deski. – Pisz!
Z. zatkało. To oczywiste, czemu on na to nie wpadł przez tyle dni?! Spojrzał na deskę, na kredę, na E. Znów na deskę i znów na E.
– No co? Pisz. Chociaż będę wiedziała, co myślisz. – Z. uśmiechnął się. Po raz pierwszy tego wieczoru. – A więc to tak… Taka okazja! Jeśli mam kiedykolwiek znów przemówić… Trzeba pomóc przeznaczeniu. Trzeba teraz. – Myślał szybko, jednocześnie powoli biorąc w dłonie przybory.
Sposobił się do pisania w żółwim tempie – nie dlatego, żeby już tak ze starości. Żywiołu jeszcze mu nie brakło. Ale nagle poczuł się dziwnie. Jak kilkadziesiąt lat temu, w tę pierwszą noc. Trema, niepewność siebie i jej reakcji. Zerknął na E. Już widać było, że się niecierpliwi, ale… czeka, nic nie mówi.
No więc bierze i skrobie po desce. Mimo nierówności materiału – pięknym pismem, wyrobioną do tego inteligencką ręką kapłana. Podaje żonie…
E. wyciągnęła swoją rękę jak po pracę domową dziecka. Dwa wyrazy wpadły w oko w jednej sekundzie, ale zamarła tak, jakby miała do przeczytania pół paraszy.
– Kochajmy się.
W końcu podniosła wzrok na Z. Jego oczy zdradzały to, czego się obawiała: już teraz, zaraz!
* * *
Po tych dniach Elżbieta, jego żona, poczęła i ukrywała się przez pięć miesięcy, mówiąc: – Tak mi uczynił Pan w dniach, kiedy wejrzał na mnie, aby zdjąć moją hańbę w oczach ludzi. (Łk. 1:24-25)